15.10 jedziemy do chochołowskiej. 6 osób :)

 Nocleg zarezerwowany :)

Lista:

1. Ja
2. Jadzia
3. ****
4. Justyna
5. Tymek
6. Lilka

Jadzia przyjedzie pociągiem ze Szczecina o 16:41. Tam mam nadzieję podjechać autem i wyruszyć po Lilkę.
Co zabieramy?
- pościel jest
- śnieg jest
Dobry Humor każdy musi mieć :)
Tymek ma nowe buty od rzeźnika. Mam nadzieję, że ogarnie i nogi mu nie odpadną :). 

Kończę pracę niby o 16. Muszę się spakować. Ale nie tylko. Dziś mam okres, W przeciwieństwie do niektórych- okres mam dwa razy w miesiącu. O 15 wyrwałem się z biura, zapakowałem trzy telefony, laptopa, i pojechałem do domu. Szybkie spakowanie, żona do samochodu. Nie. Kogoś brakuje. Gdzie jest Tymek??? Znalazł się. Jedziemy w trójkę do biura. Muszę wystawić faktury. Justynę wysłałem po Jadzię na PKP. Nerwowo wystawiam faktury. Wycena reszty listów, w końcu wciskam wyślij. Jeeest 17:30 ruszamy. Mam świadomość, że wszystko zrobione. W samochodzie dostaję mauila od koleżanki z Warszawy. Pierwsza reklamacja faktury. Nie powinienem im jej wystawiać. Bo fakturujemy ich raz w miesiącu. Odpisuję jej, że jest piątek piątunio, niech oleje pracę :). Ruszyliśmy. Piszę do Lilki, że ma się szykować. Przed Lesznem moja famuła zaczyna dopominać się "siusiu". Zatrzymałem się przy stacji "Pieprzyk". Wysiadają. Jadę po Lilkę. Wracamy. Nie ma śladu po Tymku, ani po Justynie. Teleportowali się na Lotosa. Po co? Bo tak.
Pada. Jest niefajnie. Pełna koncentracja na drodze. Byle w całości dojechać. Czarnowidztwo mi się załączyło. Widzę, jak cali mokrzy dochodzimy do schroniska. Trudno. Co ma być, to będzie. Justyna odpala E-tolla na moim telefonie. To nie jest takie proste, jak na prywatnych autostradach. Ale udało się :). Zamieniamy się za kierownicą. Prowadzi i Justyna i Lilka. Jadzia i Tymek nie. Tymek chętnie usiadłby za kierownicą, ale z racji wieku nie może, Dojechaliśmy na Siwą Polanę. Parking na wysokości 930 m n.p.m. O dziwo, nikt nie podbiegł do nas po kasę za parking. Ale może to dlatego, że jest pierwsza w nocy? I trochę deszczowo. Zrobiliśmy wypak, przepak, zostawiłem raki i wyruszyliśmy do schroniska. Mamy klucz zostawiony w drzwiach pokój 302. Idziemy. Trochę kropi, ale nie ma tragedii. Kilka razy zwracam uwagę towarzystwu, że jest środek nocy. że mamy uszanować innych. Że jakikolwiek dźwięk w schronisku budzi tych, których wzywa zew gór. Wiem po sobie. Ja też nerwowo nie mogę doczekać się rana, żeby wyjść na szlak, Oczywiście, gdy dziewczyny poszły myć zęby, z łazienki zaczęły dochodzić dźwięki głośnych rozmów. Wyleciałem do nich z sykiem. Jak można myć zęby i głośno gadać? Wyskoczyłem pod prysznic. Brrrrr. Zimna woda :(
 Poszliśmy spać. łóżka mamy piętrowe. My z Tymkiem śpimy na końcu, przy otwartych oknach. Inaczej moglibyśmy mieć problem ze spaniem :)

Fajne mają tutaj kosze na śmieci. Ech, też taki miałem w pokoju 25 lat temu. Może trochę więcej. I tapetę z samochodzikami. A latem w nocy uciekałem przez okno spuszczając się po sznurku, żeby nikt nie zauważył, że idę w nocy nad jezioro... Dzisiaj byłoby to dla mnie za wysoko. Teraz wydaje mi się, że mama widziała ślady zdeptanych kwiatów, ale... przymykała na to oko. Naiwność nastolatka.
Idziemy na śniadanie. Jajecznica na boczku. Podana na styl włoskiej pizzy- z dużą ilością oliwy :)
Kawę pijemy po poznańsku- własną. Taniej- wrzątek jest darmowy. W końcu wyruszamy na szlak. W planach przejśćie na Wołowiec i kółeczko kończące się na Trzydniowiańskim wierchu.

Wyruszyliśmy. Idziemy przez Wyżnią Chochołowską Dolinę. Bardzo nie lubię tego szlaku. Ciągnie się jak guma turbo. Ale, gdy idzie się ze schroniska, a nie z Siwej Polany, szlak dużo szybciej mija. 
Oczywiście my z Tymkiem bierzemy wodę ze strumienia płynącego z Litworowego żlebu. Jak najbliżej natury. Bez chemicznych filtrów. Czasem z jakąś trawką, innym razem z jakimś żyjątkiem. Ale dużo smaczniejsza niż kranówka. I zdrowsza niż woda z butelki PET. no i chyba wszyscy wiedzą, że żyjątka w wodzie dodają smaku?
Czas na postój. Trzeba posilić się. I nabrać siły na pokonanie granicy lasu. Bo wiadomo, że najciężej idzie się do czasu wyjścia na otwarty teren. W schronisku zapytałem jednego gościa o warun. Mówi, że ciężko, że dużo śniegu, potrzebny czekan, raki. Zrobił mi nadzieję na przygodę. Niestety minął się z prawdą. Trochę oblodzone podejście, ale... nie ma potrzeby wspomagać się kolcami. 
Mam wrażenie, że jestem kosmitą. Właściwie wiem to od zawsze. Ludzie widzą śnieg, zakładają czapki. I zimowe kurtki. Ja idę w tshircie i krótkich spodenkach. W nocy założyłem długie  spodnie- musiałem je po kilku minutach ściągnąć, bo było za gorąco. Może mam źle wyregulowaną pompę ciepła w organiźmie? Może to zimny chów mojej mamy? Tak, tak. Nie miałem lekko. Jako świeżo urodzone dziecko w listopadzie, od razu byłem wyrzucany na świeże powietrze. W dzień nigdy nie spałem w domu. Nieważne, że minus 25. Nieważne, że śnieżyca. Do wózka i na dwór. (tłumaczenie dla krakusów i innych: "na pole"). Najwidoczniej rodzice wyszli ze słusznego założenia: co Cię nie zabije, to Cię umocni.

Rodzinka w komplecie. Nie ma tylko naszych kotów. Jest za to osioł- zdobywca. Dzielnie zdobył przełęcz.
Od tego momentu idziemy granią. Po prawej widzimy Rohackie plesa, Za Wołowcem Ostry Rohacz, i Placzliwy. Jestem błędnie przekonany, że Słowackie szlaki są zamknięte.Wchodzimy na Wołowiec.

Osioł zdobywca usiadł mi na głowie. Pogoda mnie nie rozpieszcza. Nie ma wiatru, słońce pali. Z nadzieją patrzę na chmurki. Idziemy dalej w stronę Łopaty.


Szlak jest prosty, więc Tymek zdobywa okoliczne skały. Trochę wspinaczki dla zdrowia.
Po prawej kolejne słowackie stawy: Jamnickie plesa. Szlak trawersuje szczyt. nie zdobywamy Łopaty. Idziemy dalej w stronę Kończystego. Po drodze wchodzimy na Jarząbczy Wierch. I tu mała uwaga. Ten szczyt leży na Słowacji! ma wysokość 2137m n.p.m. A nie na granicy polski. Mylić mogą Słowackie szlakowskazy, gdyż oni określają ten szczyt jako Hrubý vrch. A ja też się długo zastanawiałem, czy Jarząbczy, to "nasz" a Hruby to "ich" wyższy, tak jak Błyszcz i Bystra. Ale jednak nie miałem racji.

Tutaj Tymek poprosił mnie o aparat, żeby zrobić zdjęcie swojego osła

Widoki mamy cudowne. To trzeba przeżyć. Zdjęcia nie oddają rzeczywistości. Trudy podróży, mało snu, to wszystko przestaje być ważne. Rozpływamy się w zachwycie
I w tych pięknych okolicznościach przyrody nastąpiła tragedia. Tymek oddał mi aparat. Jestem przyzwyczajony, że aparat jest zawsze na smyczy upuściłem go. Spadł na skałę. Przeżył. Ale zainstalowała się najpopularniejsza aplikacja świata. Pajączek. Niewiele widać na ekranie. Szwankuje dotyk. A dopiero w czwartek telefon wrócił z serwisu. Ma wymienioną klawiaturę, nową płytę główną. Dużo mnie ten wyjazd kosztuje. Ale spoglądam na okoliczne szczyty i balsam spływa na moją duszę. Nie jest tak żle. To tylko kasa, a przeżycia nikt mi nie zabierze. Zresztą- ekran trzeba było i tak wymienić, bo miał brzydką rysę :)
Wchodzimy na Kończysty. 

i schodzimy do Trzydniowiańskiego.



 Kończy się dzień. Dlaczego tutaj czas tak szybko płynie? Rozdzielamy się. Tymek nas wyprzedza. Po drodze dzwoni do mamy (nie wie, że mogę odbierać). Pyta o mnie. Dlaczego? Bo chce wiedzieć, gdzie jesteśmy. A wie, że ja to lepiej określę, niż mama :).
Dochodzimy do szlaku, który... nie wiem gdzie prowadzi :P
Nazywa się szlak papieski. Może dlatego nie wiem :P
Przy szlakowskazach Lilka pyta:
- O Trzydniowiański, tam nigdy nie byłam
- Tej,  jak nie.
- No nie, może jutro tam pójdziemy?
- Przecież byliśmy tam 30 minut temu. Nawet zdjęcia tam robiłaś???
- Aaaa- bo widzisz- ja później patrzę na zdjęcia i wtedy wiem, gdzie byłam. Bo zdjęcia mam opisane.
- Ogarnij się :) o Jarząbczy też się pytałaś:)
- Ale tu jest tak pięknie....
Doszliśmy do schroniska. Częśc z nas wypiło napoje piwne, zjedliśmy kolację, i poszliśmy spać.

W niedzielę wstajemy przed 8. Pakujemy się, część rzeczy zostawiamy w schronisku, a to co potrzebujemy mamy w plecakach. Plan jest super. Idziemy na Grzesia, później Rakoń, przełęcz, Wołowiec i... Słowacja. Rohacze.
Serce radośnie bije. Maszerujemy. Standardowo wodę do bukłaka nalewam w strumieniu. Osioł dzielnie siedzi w plecaku
Zdobywamy w końcu Grzesia. Jesteśmy na Grani :) Tymek zagaja:
- Wiesz tata. Lubię chodzić tak jak teraz, górą. Nie lubię tu tylko dochodzić


Schodzimy z Grzesia. żona podchodzi do mnie. Ma pretensję, że boli ją kolano. Mówię, że nic na to nie poradzę. Nie jestem lekarzem. Wyzwoliło to lawinę oskarżeń pod moim adresem. Że jestem nieempatyczny, że tylko mi w głowie Rohacze, że ona chce, żebyśmy wszyscy zeszli, że nie chce spóźnić się do pracy itd.
Odechciało mi się wszytkiego. Najchętniej zszedłbym prosto do samochodu. Było super, ale humor mi uciekł. Jestem kłębkiem nerwów, niewiele potrzeba żebym wybuchł. Tymek mnie pociesza- tata, chodź dalej. Idę do przełęczy. Tęsknym wzrokiem żegnam Rohacze. Reszta człapie za mną. Z naszej piątki wszyscy mają raczki. Tylko ja nie mam. Ale Tymek też zdejmuje swoje. Jest trochę lodu, ale da się iść. Dochodzimy z Tymkiem do schroniska. Czekamy na resztę. Spotkaliśmy Magdę. Wystraszyła się mojego złego humoru. Ale z czego mam się cieszyć? Idziemy do samochodu. Wsiadamy. Założyłem słuchawki. Zamykam się w muzyce. Jedziemy do Poznania. Dobija mnie SMS od Justyny. Pisze, że nie pojedzie z nami do Ornaka

Rozliczenie kosztów:
Parking 25zł
Paliwo (autostrady itp) 630
Noclegi 665 plus 18 zl podatku

Następny wyjazd: Bieszczady i Ornak
 


Komentarze

  1. I ja, proszę o wpisanie na listę; Pinki��

    OdpowiedzUsuń
  2. A gdzie nocleg i są jeszcze miejsca

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Czy możemy dołączyć się do waszego pokoju, ja podłoga

      Usuń
    2. Szkoda, ze wczesniej nie pisales:( bo juz wczesniej 6 osob sie zglosilo... A w auto wejdzie maks 7osob... Chyba, ze wiole w domu zostawisz? :)

      Usuń

Prześlij komentarz

Popularne posty z tego bloga

dubaj? plus kutaisi z WDC

Juz po operacji, czas na Hohe Wand 12 sierpnia

24.12 Święta w Alpach?