24, 25, 26wrzesienia. Mnich i Tatralandia

Uczestnicy

1 ja
2 tymek
3 justyna

4 Damianek
5 Nati
6 Maruda

Dochodzę do wniosku, że i ja, i Maruda- to ta sama krew. Nazistowskie zasady wychowania dzieci: Chcecie do Tatralandii? To idziemy na długi spacer i nie ważcie się marudzić :)
Wyjechaliśmy z małym opóźnieniem. Tradycyjnie mam problem z samochodem. Postanowiłem wymienić sprężyny- prosta robota mechaniczna. Miałem wrażenie, że samochód "krzywo stoi". A może to tylko moje widzimisie. Ale nie lubię mieć odczucia, że coś jest nie tak. Zawieszenie musi być perfekcyjne- przecież wszyscy wiemy, jak lubię przydusić pedał gazu na zakrętach :). W czwartek dostaję telefon:
- Adi, sory, nie zrobię Ci auta. Bo mechanik ma kowida
- Kurde, rozumiem :(
Dzwonię do żony:
- Kochanie musimy jechać Twoim autem, bo moje ma kowida :(. Przygotuj, żebby wszystko było. Weźmiemy bagażnik dachowy, ale jak się zmieścimy, to zostawimy go u Marudy.
W piątek wyjechaliśmy z opóźnieniem. Niby tylko kilka minut, ale zapoczątkowało to całą furę nieszczęść. U Marudy zostawiliśmy bagażnik- wiatr strasznie wieje, więc dodatkowy żagiel jest zbędny. Spakowaliśmy się i ruszamy do Kielc. Wszędzie korki. Na autostradzie przy bramkach w Koninie stoimy godzinę. No tak- Pis obiecał, że znikną zatory. Propaganda jak w PRL. Mamy dwie godziny opóźnienia do Scyzoryków. Ale w końcu dojechaliśmy. Zrzuciłem przesyłkę i jedziemy do Murzasichla. Próbujemy zrobić rezerwację parkingu- za późno- brak wolnych miejsc. Oczywiście mam alternatywę, ale nie mówię tego nikomu.  

Szybciutko idziemy spać. Rano wstajemy i jedziemy na Łysą Polanę. Odstawiłem rodzinę pod parking, a sam jadę na Słowację zaparkować wóz. Moja nadzieja, na puste szlaki legła w gruzach. Ludzi jest pełno. Ekipa ma przewagę, nie wiem, czy szybko ich dogonię. Ale... Idę na lekko, to oni niosą mój plecak. Więc się nie spieszę. Kolejka do kasy kilkadziesiąt osób. Na szczęści mam bilet elektroniczny, więc wyprzedzam wszystkich (no dobra- większość :)) Przed Wodogrzmotami dorwałem swoją bandę . Już nie jest tak lekko. Plecak jednak swoje waży :(
Zatrzymujemy się coś zjeść. Idą tłumy. Nawet samochody jeżdżą


Siedzimy przy stole, gdzie parę lat temu siedziałem z Jadzią. Też jedliśmy. Byliśmy świadkiem mrożącej krew w żyłach kradzieży. Przyleciał ptaszek. Postanowił ukraść nam nasze jedzenie. Ale było na tyle ciężkie, że sobie nie poradził. Tak sie kończy bratanie z dzikimi zwierzętami. Tracą swój instynkt. Dlatego z szacunku do dzikich zwierząt nie należy ich dokarmiać. Jeśli zaczniemy karmić niedźwiedzie, to tylko robimy im krzywdę. W najlepszym wypadku kończą w Zoo. W gorszym- w cyrku, albo są odstrzelone. W sumie nie wiem, jaki los jest straszniejszy- praca do śmierci w cyrku i powolne umieranie z daleka od ukochanych gór, czy natychmiastowa śmierć. Ja bym wolał śmierć...
Idziemy dalej.
Podzieliliśmy się na dwie ekipy. Umówiliśmy się, że na polanie zjemy lody. W końcu zobaczyliśmy go. Stoi i krzyczy: bierz mnie.

Taki mały, taki spiczasty. Adrenalina buzuje w nas. Pogoda dopisuje. Idziemy. Justyna się od nas odłączyła. Idziemy z Tymkiem. Rozmawiamy o życiu, o przemijaniu. Zaczepiam przechodniów, jak to mam w zwyczaju. Dochodzimy do Polany Włosienica. Oczywiście toalety płatne. Bardzo mnie to irytuje. Jako poznaniak cierpię gdy muszę wydać złotówkę. A na toaletę wydawać nie muszę. Mogę skręcić do lasu. A jeśli wszyscy będą skręcać, to szlak będzie śmierdział, jak szambo. A chyba nie po to idziemy w góry? Czekamy na Justynę i Ksyckich. W końcu dochodzą. Miałem w kieszeni sówkę. Po wyjściu- nie mam nic. Ech. Tanie Państwo... Znowu dzielimy się na dwa zespoły. Umawiamy się, że jak się uda, to wciągnę Marudę na Mnicha, a ciocia zostanie z dzieciakami.

Coraz bliżej celu. Słońce strasznie daje pali. Modlimy się o chmurkę. żeby choć trochę się schłodzić. Dzwoni Maruda. Zabłądziła na drodze do Morskiego Oka. Ale ją nakierowuję. Idziemy dalej. Tymek jest w wieku, że nie chce się przytulać do mamy. Mama musi zrozumieć to i się przyzwyczaić, a nie naciskać. Bo to nie pomoże...

W tle widać wodę Morskiego Oka- widać też schronisko- nie widać tłumów :)
Idziemy na polanę. Tutaj czas na przerwę i uzupełnienie kalorii. Tymek zmoczył sobie włosy w strumieniu. A wygląda, jakby się spocił :)

Uff. Koniec pielgrzymek. w końcu schodzimy ze szlaku. Troszkę jestem zniesmaczony, bo nie wpisałem się do książki wyjść taternickich. Nie mam zasięgu :( Jestem offline. Nie ma internetu. A do Moka nie wchodziliśmy. 
Złapałem troszkę sygnału, sms ustaliłem z Dorotą jak ma nam teleportować dowód rejestracyjny. Na niedzielę dzieciaki mają obiecaną Tatralandię. A bez dowodu rejestracyjnego może być problem. Jako zawodowy logistyk i kombinator, udało mi sie tanio zorganizować transport :)
Tymek nie może doczekać się wspinaczki. Zdobył pierwszy głaz
Po posiłku idziemy w stronę Wrót. Po kilku krokach skręcamy w wydeptaną ścieżkę. To już spacer po za szlakiem. Legalny, gdybyśmy byli wpisani. A tak- idziemy nielegalnie. Jesteśmy jak koty. Ścieżka skręca, a my człapiemy własną, niewydeptaną drogą. Dochodzimy pod Mnicha. Spotykamy przewodnika. Pytam go, ile spokojnym krokiem idzie się na Cuprynę. Mówi, że jest oblodzona, ale około 2, 3ch godzin:
- Ale, ale, źle idziecie- Cupryna jest tam
-Wiem- odrzekłem- ale my idziemy na Gubałówkę do makdonalda.
Załapał żart
- Tylko uważajcie na burgery, nie polecam
Zostawiliśmy plecaki. Ubraliśmy uprzęże. Nie mam ani jednej pętli. Wszystkie gdzieś zgubiłem. Ale ilość ekspresów jest z pewnością wystarczająca. Ostatnie sprawdzenie szpeju- karabinki, kubki, friendy i kości są. Idziemy. Poszliśmy trochę za bardzo w lewo. Jakiś wspinacz podpowiada, że pod przewieszeniem w prawo idzie dwójka. Tymek mnie asekuruje. Ściana jest mocno przechylona, trudności nie ma. Podczepiam się pod przewieszką. Idę w prawo, jak mi podpowiadał wspinacz. Nie. Z pewnością tutaj nie ma drogi. Schodzę w dół. przypomniałem sobie, którędy się wchodzi. Gdzie jest najłatwiejsza droga. Przez płytę. Nie chcę się męczyć trudniejszymi drogami- idziemy w adidasach. A dodatkowo... Nie mamy kasków.
Jeden ze wspinaczy zaczął narzekać, że jesteśmy nieodpowiedzialni. Nienawidzę takich ludzi. Sam oszpejowany od góry do dołu, uznał, że dziecko mnie nie może asekurować, że powinna to robić Justyna. Tylko nie bierze pod uwagę, że Tymek i Justyna ważą tyle samo. A Tymek ma większe doświadczenie, i jest bardziej opanowany. Rozśmieszyło mnie stwierdzenie, że jeśli odpadnę, to dziecko poleci do góry. Ciekawe jak? Oderwie się od skały, do której jest przypięty ekspresom (oczko). Niestety, przed nami idzie ekipa, która ma straszny problem. Musimy czekać. Justyna zrezygnowała z wejścia (25 metrów od szczytu). W końcu udało im się rozplątać linę. Ruszamy. Wiem,. że Tymek boi się wiatru. Chce zawrócić. ale przekonuję go, żeby opanował lęk. Po paru chwilach byliśmy na szczycie.

Razem z nami wszedł na szczyt osioł. Zrobiłbym ładniejsze zdjęcie, gdyby nie mój lęk wysokości. Kurczowo trzymam się skały. Ale jest dużo lepiej, niż gdy byłem tu za pierwszym razem. Oswajam lęki :)
Czekamy na zjazd. Niestety trwa to prawie 40 minut. Tymek w końcu stwierdza: chyba w poniedziałek nie pójdę do szkoły, bo będę przeziębiony. Sam założyłem rękawiczki. w końcu przewiązuję linę przez oczko i próbuję ją zrzucić. Strasznie wieje. Zrzucam linę, ale leci nie tam gdzie powinna. Przypominam młodemu, że musi pilnować przyrządu zjazdowego. Jeśli mu wypadnie, pozostanie zjazd na półwyblince Tymek zakłada kubek i zaczyna zjeżdżać. Na półce mówi, że lina wpadła w szczelinę. Musi ją wyciągnąć. Pomaga mu w tym jedna, sympatyczna wspinaczka. Zanim wyciągnęli całą linę, zjechałem do nich. Nastąpiła druga próba zrzutu liny. Ale wiatr też ją porwał. Wiem, że Tymek sobie poradzi. Nie raz i nie dwa był już w takiej sytuacji. Zjechaliśmy do Justyny. Jest przerażona i przemarznięta. Może dobrze, że nie weszła. Muszę z nią poćwiczyć zjazdy. Bo okazuje się, że jak jest zmęczona (tak jak teraz), to strasznie boi się zjazdów na linie. Ma problem, żeby zjechać dwa metry. Strach nie do przezwyciężenia. Tymek zeskoczył. Nawet mu przez myśl nie przeszło,  że może się bać. Doszliśmy do plecaków i zaczęliśmy schodzić. Nie ma już czasu, by wchodzić na Cuprynę. Spotkałem dwójkę wspinaczy, którzy od rana zaatakowali Zadniego i weszli granią na Cuprynę. Kto wie, może kiedyś razem gdzieś się udamy...
Maruda w tym czasie doszła do polany pod mnichem z dzieciakami i zaczęła schodzić. Zaczynamy ją gonić. Ech, gdy doszliśmy do Wodogrzmotów była już w Palenicy. Plus jest taki, że zejdzie po auto i po nas podjedzie. Jedziemy do sklepu. Kupić zakopiańczyka wiśniowego :) i spać. Jutro czeka nas ciężki dzień. Obiecane dzieciakom 8 godzin w basenach termalnych. Kupujemy bilety przez neta. Siora kupuje dzieciakom bilety z wejściem na serfing- wymyśliłem, że Tymek pójdzie na ich wejściówkach, a ja zaoszczędzę kilka Euro. Marudne dzieciaki nie chcą iść na serfing :)

Rano czekam z niecierpliwością na telefon, że nasz dowód rejestracyjny dotarł do Zakopanego. W końcu dzwoni Maciej- jestem na miejscu, zjem śniadanie- kiedy będziesz? Obliczam szybko czas- za dwadzieścia minut. Szybko ubieram się i jadę do Zakopanego odzyskać dokument. Wracam do Murzasichla i jem śniadanko. Pakujemy się i jedziemy do Tatralandii. Po zaparkowaniu szybkie śniadanko i wchodzimy do obiektu. Musimy okazać paszporty kowidowe. Dzieci na szczęści nie mają takiego obowiązku. Nie trzeba ich też testować. Idziemy do szatni i wchodzimy na basany. Oczywiście pierwsze co robię to podpływam do baru i kupuję Tymkowi drinka (bez alko), a sobie piwo. Później idziemy poskakać i zrobić fale. Gdy poszliśmy na zjeżdżalnie Nati i Damian zaczęli płakać, że się boją, że jest za wysoko. Jednak mama szybko ukoiła ich lęki i zaczęli zjeżdżać
.







Ufff. W końcu 18. Wracamy do Polski. Koniec przygody. Czas na kolejną. 

Komentarze

Prześlij komentarz

Popularne posty z tego bloga

dubaj? plus kutaisi z WDC

Juz po operacji, czas na Hohe Wand 12 sierpnia

24.12 Święta w Alpach?